Z początkiem sierpnia w kierunku Jasnej Góry wyruszą pielgrzymi, każdy ze swoją intencją, każdy z innego powodu. O swojej pielgrzymce, dość nietypowej, opowiada nam nasza Czytelniczka Magda. Wyruszyła do Wilna…autostopem.
„Autostopem podróżują osoby, które mają czas albo nie mają pieniędzy. Czasem ci, którzy szukają przygód. Dlaczego więc zdecydowałam się łapać stopa? Myślę, że byłam po trochu każdą z tych osób :). Przede wszystkim jednak dlatego, że zaintrygowały mnie osoby należące do wspólnoty ludzi w drodze „Piękne stopy”. Wzięłam udział w organizowanych przez nich rekolekcjach autostopowych (pod hasłem „Ja nie zapomnę o tobie” Iz 49, 15) i zakochałam się w takim sposobie podróżowania. Miałam okazję poznać tam wielu inspirujących ludzi. Choć każdy był inny, każdy miał swoją historię, to łączyły nas dwie rzeczy – podróżowanie i wiara. Założenie spotkania było proste: po trzech dniach skupienia i warsztatów około 50 uczestników ruszało w 6-dniową podróż stopem (każda z par/trójek w inną stronę), by w następny weekend wrócić na Warszawskie Siekierki i podzielić się swoim świadectwem z resztą wspólnoty.
Pierwszego dnia naszej podróży dotarłyśmy pod Ełk. A wszystko dzięki Jurkowi, właścicielowi pracowni ceramicznej, który zaprosił dwa z naszych zespołów do siebie. Przy wspólnej pracy i posiłkach mieliśmy okazję poznać część jego rodziny – w tym najmłodszego (zaledwie trzytygodniowego) domownika. Następnego dnia wyruszyłyśmy w dalszą drogę dość późno – około 14. Po prostu nie mogliśmy się rozstać z tą przemiłą rodzinką. Sąsiad Jurka podwiózł nas do Augustowa. Po spacerze nad zalewem i typowej podróżniczej kolacji (bułka z pasztetem) udało nam się znaleźć kawałek podłogi i dobrego serca w parafii Św. Rodziny. Rankiem, po pożegnaniu się z żubrem (którego pomnik znajduje się przy przystani) wyruszyłyśmy w dalszą drogę, mając nadzieję, że uda nam się dotrzeć do Wilna. Czas gonił – wiedziałyśmy, że w sobotę powinnyśmy być z powrotem w Warszawie. Nie spodziewałyśmy się wcale, że do stolicy Litwy dotrzemy dwoma stopami. Pierwszy odcinek zostałyśmy podwiezione przez przemiłego starszego pana, drugi – przez małżeństwo ze Szczecina, jadące w odwiedziny do córki i zięcia Litwina. Na miejscu byłyśmy ok. 14, dzięki czemu zdążyłyśmy na wspólną modlitwę w Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Wilnie (uprzednio kościół św. Trójcy). Koronka przed oryginalnym obrazem Jezusa Miłosiernego (namalowanym pod dyktando siostry Faustyny przez Eugeniusza Kazimirowskiego) była niesamowitym przeżyciem. Po południu i wieczorem podziwiałyśmy wileńskie stare miasto: poczynając od Ostrej Bramy, przez cerkiew św. Trójcy, kościół św. Kazimierza, wileński ratusz i uniwersytet, aż do bazyliki św. Stanisława, gdzie pochowani są książęta litewscy i królowie polscy. Po wejściu na wieżę katedralną można było zobaczyć przepiękną panoramę miasta i liczne zabytkowe dzwony. Na placu katedralnym obserwowałyśmy wyścigi balonów – wiele kolorowych gondolii płynęło wtedy po niebie – a wszystko to na tle zachodzącego słońca. Na koniec dotarłyśmy do rzeki Wilii i tej bardziej współczesnej części miasta. Wraz z zapadającym powoli zmrokiem skierowałyśmy się w kierunku cmentarza na Rossie. Wracając mogłyśmy obserwować spływy kajakowe na Vilnii – kolejnej wileńskiej rzece oraz stary Arsenał. Trasa wiodła przez urokliwy park Bernardyński tuż obok kościołów św. Anny i św. Franciszka. To właśnie w ościeniu tych potężnych gotyckich świątyń znajduje się pomnik naszego wieszcza – Adama Mickiewicza. Tym razem nocowałyśmy w domu pielgrzyma prowadzonym przez Zgromadzenie Sióstr Jezusa Miłosiernego. Jak się okazało, to właśnie w tym miejscu mieszkał kiedyś ksiądz Michał Sopoćko. Tam też powstawał słynny obraz. Siostry okazały się przekochane – dzieląc się swoją wiarą, wiedzą i doświadczeniem pomogły nam w planowaniu dalszej trasy. Miałyśmy też okazję posłuchać o autostopowych przygodach siostry Patrycji. Następnego dnia udałyśmy się razem z siostrami na polską mszę w Ostrej Bramie i zaraz po niej w stronę wylotówki. Czas już był najwyższy wracać do Polski, bo naszym marzeniem było przed powrotem odwiedzić kościół w Sokółce. Początkowo nie miałyśmy zbyt dużo szczęścia, ale po jakichś 2 godzinach zgarnął nas Holender. Co prawda nie mówił zbyt dobrze po angielsku, ale udało się nam dogadać i dotarłyśmy do Kowna. Chciałyśmy objechać je od południa i kierować się na Mariampol, co okazało sie pomyłką. Nie dość, że nikt się nie zatrzymywał, to jeszcze docierały do nas zdziwione spojrzenia kierowców. Dlaczego? Miało się okazać dopiero następnego dnia. Niezrażone postanowiłyśmy podejść kawałek na nogach i poszukać jakiegoś noclegu. Po krótkiej naradzie i obiedzie, złożonym z (a jakże) chleba z pasztetem i czekolady, stwierdziłyśmy, że najbliższym takim miejscem może być klasztor w Pożajściu. Nie przewidziałyśmy tylko, że przejście 10 km z pełnym ekwipunkiem i pod słońce wykończy nawet wytrzymałego trapera. Po dotarciu na miejsce okazało się, że klasztor jest zamknięty na cztery spusty. Jako że pogoda była nienajgorsza, a my (delikatnie mówiąc) zmęczone, rozłożyłyśmy nasze śpiwory na plaży nad Niemeńskim zalewem. Następnego ranka (a był to już piątek) rześkie i wypoczęte ruszyłyśmy w dalszą trasę. Wiodła ona przez zaporę i elektrownię wodną w Kownie – skąd roztaczały się przepiękne widoki. Było już trochę chłodniej, więc kolejne kilka kilometrów nie dało się nam aż tak we znaki. Po krótkiej podwózce i rozmowie z kierowcą (mieszanką polskiego, angielskiego, rosyjskiego i litewskiego) poznałyśmy przyczynę naszych problemów z łapaniem stopa. Otóż droga, którą podążałyśmy kończyła się gwałtownie w miejscu, gdzie dawniej stał wiadukt. My zobaczyłyśmy jedynie wykopy i kręcących się po budowie robotników. Choć był to teren zamknięty, udało nam się uprosić budowlańców, żeby nas przepuścili. Po dotarciu w rejony gdzie zaczynał się znowu ruch samochodowy, bardzo szybko dostałyśmy podwózkę w stronę autostrady. Właśnie tam, na pierwszej stacji benzynowej, spotkałyśmy chyba najciekawszego kierowcę. Był to rodowity Litwin. Chociaż nie mówił po angielsku to, jak się okazało, świetnie rozumiał język polski. Obiecał podrzucić nas po pracy praktycznie do granicy (z Kalwarii to ok 15 km) . Tak więc towarzyszyłyśmy mu w rozwożeniu mięsa po Mariampolu i okolicy 🙂 . Dzięki temu mogłyśmy dowiedzieć się o życiu Litwinów, ich bieżącej sytuacji gospodarczej i zmianach, jakie wprowadził nowy rząd. Oczywiście sporo usłyszałyśmy też o rodzinie naszego kierowcy i miejscach, do których dostarczał mięso (głównie szpitale i domy opieki). Dzięki jego pomocy nadrobiłyśmy stracony czas i znów powróciła nadzieja na dotarcie do Sokółki przed nocą. Na stacji w Kalwarii poszłyśmy na całość – licząc na pomoc rodaków próbowałyśmy łapać z tabliczką wyznaczającą nasz kierunek „Do mamy”. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Do Polski wwiózł nas pan Andrzej – Białostocczanin. Wracał akurat z odkupionym samochodem na przyczepce. Miejsca w środku wozu było bardzo dużo, gdyż zwykle podróżował nim zespół muzyczny. Tak, więc mogłyśmy pogadać o zwyczajach weselnych i posłuchać dobrej muzyki. Wysiadłyśmy przy mało ruchliwej drodze prowadzącej do Sokółki. Robiło się coraz później, na szczęście dwoma stopami dotarłyśmy na miejsce. Co ciekawe, drugi był z dostawcą drobiu… Do kościoła św. Antoniego dotarłyśmy w sam raz na wieczorną Eucharystię. Po nocy spędzonej w domu pielgrzyma wróciłyśmy na trasę do Warszawy. W Białymstoku niespodziewanie spotkałyśmy naszą ekipę – dziewczyny wracały z Tallina. Bardzo szybko znalazłyśmy transport do Warszawy, przy okazji słuchając kolejnych niesamowitych opowieści. Bo jak to się często zdarza zabrał nas pan, który sam podróżował stopem. Z tym, że nie po Polsce, a po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie w czasie wakacyjnych wymian studenckich. Dzięki jego nowemu Jeepowi dotarłyśmy z powrotem do Sanktuarium na Siekierkach, jako jeden z pierwszych zespołów. Dzień zakończyliśmy wspólną Eucharystią, po czym słuchaliśmy naszych historii z trasy – tym razem przy pizzy i herbacie.
Czego nauczyłam się dzięki stopowaniu? Przede wszystkim pogłębiłam swoją wiarę. Doświadczyłam tego, że Pan Bóg jest dobry i troszczy się o nas. Tak, wiem – banał, ale nie wtedy, gdy potężna burza zostawia cię z kilkoma kroplami deszczu na twarzy po zmówieniu koronki. Albo, gdy kierowca który cię zabiera stwierdza, że na pewno by się nie zatrzymał o tak późnej godzinie, gdyby nie problem z dostawcami (akurat w ten dzień). Niby zwykłe przypadki, ale dla nas małe cuda, które tylko potwierdzają, że Ktoś na górze czuwał nad nami. Kolejna rzecz, której nauczyłam się dzięki stopowaniu: ludzie są dobrzy. Łatwo o tym zapomnieć w szumie wiadomości płynących z gazet. Kolejne morderstwa, gwałty, przemoc nagłaśniane w mediach sprawiają, że boimy się każdej nowo poznanej osoby. A gdyby tak zamiast tego zakładać, że każda z tych osób ma dobre intencje, chce nam pomóc? I pewnie czytelniku pomyślisz teraz, że jestem naiwna, że z takim podejściem nie powinnam stopować. Nie! Jestem świadoma wszystkich czyhających zagrożeń. Po prostu w czasie swojej podróży doświadczyłam tak niesamowitej życzliwości i gościnności od obcych osób, że tego nie da się nawet opisać słowami – to trzeba przeżyć. I uwierzyć na nowo w ludzką dobroć. Trzecia rzecz, zrozumiana dzięki przebytym kilometrom: prawdziwie poznać siebie i drugiego człowieka można tylko w drodze. Stopowałam z osobą, której praktycznie nie znałam. Po kilku dniach w trasie miałam wrażenie, że rozumiemy się bez słów. Ale często się zdarza, że autostopowe pary się rozstają. Tak, więc wyprawa stopem to zawsze ryzyko – możesz zyskać zaufanego przyjaciela, ale możesz też go znienawidzić… No i ostatnia rzecz: podróżując autostopem orientujesz się jak niewiele potrzeba człowiekowi do szczęścia. Wystarczy trochę jedzenia i wody, kawałek miejsca do spania, woda do mycia i przede wszystkim drugi człowiek, z którym można pogadać (albo i pomilczeć). Cała reszta to tylko dodatek.”
Drogi Czytelniku, może Ty także byłeś w ciekawym miejscu, widziałeś coś, co warto polecić innym? Czekamy na Twoje maile: redakcja@mojgdow.pl