Agata Mazurek de Ville, mieszkanka gminy Gdów, zdobyła swój pierwszy pięciotysięcznik – Kazbek, który jest jednym z najwyższych szczytów Kaukazu na granicy Gruzji z Rosją.
Kazbek, położony we wschodniej części centralnego Kaukazu, na wysokości 5033,8 m n.p.m., to drzemiący wulkan zbudowanym z law trachitowych.
Poniżej, zamieszczamy obszerną osobistą relacje i opowieść naszej lokalnej uczestniczki tej wspaniałej wyprawy. Zachęcamy do czytania bloga alpinistki nogi w górę, tym bardziej iż to nie ostatnia wyprawa Pani Agaty, która planuje zdobyć Koronę Ziemi.
„Kazbek 5047 osobista relacja i opowieść o tym, jak dogadaliśmy się z wielką górą”
„Jak ci przyjdzie jeszcze kiedyś do głowy jakiś głupi pomysł – daj znać, ja bardzo chętnie” żegna się ze mną Ratownik i uznaje to za symboliczne zakończenie wyprawy. Żegnam się oszczędnie, bo spalona słońcem twarz jeszcze piecze, jedna noga trochę spuchnięta a głowa ciężko przestawia się między różnymi rzeczywistościami, aż ciężko pojąć, że dzieje się to już w Warszawie. Dla Ratownika wycieczka była szczególna – przyszło mu w tym czasie skończyć 35 lat. Jeszcze – cholera – przyznał się dopiero jak byliśmy w bazie. Jakby wcześniej powiedział, to i prezenty by były i świeczki do zdmuchnięcia. Przecież wtedy nie wiedziałam, że niesienie każdej rzeczy bardzo obciąża, nie wiedziałam, że będę miała ochotę walnąć tym plecakiem w pierwszą lepszą przepaść i pozbyć się wszystkiego, co jeszcze kilka miesięcy wcześniej z niebywałą starannością kolekcjonowałam – nawet zaopatrzyłam się w biustonosz z wełny merynosa, żeby wszędzie mi było ciepło (merynosa i gęsiego puchu miałam tyle, że mogliby mnie cofnąć na granicy za przemyt zwierząt). Jakbym tylko wiedziała o tych urodzinach – wzięłabym ekwipunek do wyprawienia przyjęcia. Niemniej jednak Ratownik nic nie wspomniał. Pokazał mi swój paszport i mówi – patrz! Skąd ja miałam wiedzieć, że akurat dzisiaj jest 24-ty – jak tylko wysiadłam z samolotu czas się zapętlił – nie było 24-ego, 25-ego – było tylko „przed” i „co będzie po”. Siedzimy zatem w bazowej kuchni – dwa stoły, cienkie ławki, blat i ściany obwieszone flagami z całego świata – jakby to było jakieś bardzo ważne miejsce. W metalowej misce na palniku gotujemy wodę na herbatę, jemy gotowe dania z torebki i tego dnia mamy jeszcze chleb z nutellą – jak się później okaże – substytut luksusu. Urodziny Ratownika świętujemy zakupioną u lokalnego chłopa w plastikowej butelce Czaczą, dolewamy do herbaty pitej z zakrętek od termosów. Mówimy Ratownikowi sto lat i wszystkiego najlepszego, nic więcej nie musimy – nie tylko jemu, ale sobie wszystkim życzymy tylko jednego. Wszystkim nam chodzi o to samo.
Nie pamiętam, kiedy wykluł się w mojej głowie pomysł, żeby to zrobić. Musiała być to zima, bo w lutym już miałam kupiony bilet a w kwietniu stałam tam, gdzie dwa miesiące później zacznie się ta historia. Stałam i patrzyłam na estetyczny wybryk, nie wiem którego boga, ale na pewno takiego, który miał wyobraźnię i wybudował sobie dość fikuśny pomnik. Olbrzym z dołu wzbudza respekt i strach, ale kusi. Niby zaprasza, ale patrzysz i wiesz, że jak będzie trzeba to utrze nosa. Szukałam komunikacji z Olbrzymem. To ta swoista, wręcz intymna relacja między człowiekiem a naturą, w której w końcu udało mi się oswoić Olbrzyma chociaż na tyle, że przestałam się go bardzo bać. Już bałam się go mniej, na tyle mało, że stojąc tam i wgapiając się w niego wiedziałam, że wracam zaraz. Myślałam – Olbrzym – daj mi chwilę, zmontuję ekipę, trochę się przygotuję i się widzimy! Olbrzym czekał, bo on zawsze czeka. Decyzja zapadła. Powiedziałam zatem Nice, który miał mnie tam zaprowadzić – idziemy, wrócę tutaj, możesz mi zaufać. Nie wierzył za bardzo – ile to już było takich zapaleńców – idziemy, idziemy i cisza. Nigdzie do dzisiaj nie poszli. Ja jednak obiecałam wrócić. Olbrzymowi i Nice.
Wróciłam. Jest nas pięcioro. Ratownik, któremu nie trzeba było dwa razy powtarzać tego pomysłu – szybko się zorganizował, tylko – cholera – o tych urodzinach nie powiedział. Brat – nie to nie jego pseudonim, to prawdziwy brat – najlepiej gotujący Brat, szef kuchni. Ten jak usłyszał, jaki jest pomysł powiedział tylko ‘zadzwoń, kiedy lecimy”. Jest i Artysta Muzyk, z nim znam się najlepiej, bo kilka razy już pokonywaliśmy mniejsze olbrzymy, w sumie to olbrzymki a przy naszym Olbrzymie – maluszki. Artysta Muzyk w klapeczkach i z uśmiechem na ustach chciał od początku, ale nie wiedział, czy da radę – dał, bo przecież jest z nami. Nauczyciel natomiast dołączył kilka dni przed – nikt z nas go nie znał, ale pokochaliśmy jak swojego. Szefem szefów jest Nika – nie wierzył, że nam się uda zorganizować. Zaraz nie uwierzy w nas wcale.
Siedzimy w tej kuchni i pijemy czacze za zdrowie Ratownika. Trochę się kryjemy, bo Nika nam nie pozwala pic alkoholu. Nika jest bardzo zasadniczy, nieufny i naprawdę się boi, że nie damy rady. Jesteśmy zmęczeni. Po pierwszych jedenastu kilometrach daje znać o sobie ten klimat, w którym teraz jesteśmy. 3600 metrów nad ziemią, ponad chmurami, w tej kuchni z Czaczą i jeszcze dzisiaj – kanapkami z nutellą. Droga była piękna, ale ciężka – bo niby jaka ma być droga pod górę z plecakiem. Po lesie, po trawie, przez rzekę, przez skały, przez śnieg – na tak krótkim odcinku było wszystko. W dodatku gdzie nie staniemy, jak tylko popatrzymy przed siebie – patrzy Olbrzym – jemu to łatwo się z nas śmiać – stoi sobie taki wielki a my zasadzamy z plecakami drogą, której końca nie widać. Na szczęście jesteśmy już w kuchni, z Czaczą – jeszcze jeden toast i zmęczeni pójdziemy się położyć. W pokoju nie będziemy przebywać dużo – urządzony w stylu więziennej celi jest wystarczająco niewygodny aby spać tam w sześć osób na piętrowych pryczach. Po wyjściu z kuchni można się przespać na świeżym powietrzu w śpiworze. Trzeba tylko wpasować sobie ciało między kamienie. Tak leżymy z Ratownikiem i Nauczycielem. Trochę gadamy, śmiejemy się – nie wiedzieć czemu przypominają nam się wspomnienia z dzieciństwa. Olbrzym nas cały czas obserwuje. Najgorzej jest, jak trzeba iść do toalety, bo podróż do tej oddalonej o jakieś dwieście metrów latrynki na tej wysokości tez męczy. Mycie zębów, czy chociaż ochlapanie sobie twarzy pod bieżącą z gumowej rury woda z lodowca tak samo. Ale trzeba, w końcu w nocy śpimy w naszej celi w kilka osób z kilkoma parami ciężkich butów ściągniętych po jedenastokilometrowej pielgrzymce, kilkoma rozwieszonymi bluzami mokrymi od potu, kilkoma plecakami, w których jest wszystko, co ma nam zapewnić komfort. Dzisiaj możemy się wyspać, bo jutro nie czeka nas nic ciężkiego – mamy odpocząć. Rozochoceni wizją beztroskiego relaksu idziemy spać. Koniec tej urodzinowej imprezy. Zawijamy się w śpiwory na naszych pryczach, zamykamy oczy i nikt nie śpi… całą noc.
Mieliśmy być wypoczęci i pełni energii. Nie dało się spać – wysokość nie pozwala. Tak jakby Olbrzym chciał się nami pobawić. Nie dość, że nikt nie śpi to rano przy kawie w zakrętkach z termosów i jedzeniu z torebek opowiadamy o tym, co się działo w naszych głowach – absolutnie każdy miał jakieś swoje prywatne koszmarki. Staramy się jednak trzymać fason i w dobrym nastroju ruszamy na pierwszy spacer wysoko – fachowo nazywa się to aklimatyzacja. Dla mnie to takie manewry zaczepne z Olbrzymem. Chłopaki pędzą ochoczo, ja wlokę się za nimi łapiąc zadyszkę co każde dziesięć kroków. Kiedy już chcę olać te podbiegi i powiedzieć, że w zasadzie to ja mam to wszystko gdzieś i nigdzie nie muszę wchodzić, z pomocą przychodzi Brat, który pozwala robić przerwę co pięćdziesiąt, czterdzieści, trzydzieści kroków… i tak z tym licznikiem i ja dochodzę do celu. Olbrzym zasłonił się w jakichś szarościach – obrażony, czy co? Chłopaki niczym czworo Adonisów prężą się i ćwiczą, kiedy ja zdecydowanie wolę poleżeć i poważnie się zastanawiam, czy przypadkiem jutro, kiedy przyjdzie naprawdę zmierzyć się z Olbrzymem nie powinnam aby zostać w bazowej celi i poczekać aż inni wrócą z wizyty. Ale kurde – przecież wczoraj też mając mroczki przed oczami i powłócząc nogami po śniegu chciałam się rozpłakać i powiedzieć, że ‘ja chce do domu”. Artysta Muzyk pisał mi na śniegu motywujące napisy – zawsze tak robi. Wie, że pomarudzę, pomarudzę, ale jak będzie trzeba to wejdę wszędzie. No i ten kryzys przeżyłam, to i następny jakoś zniosę. Ale teraz zastanawiam się poważnie, nawet coś przebąknęłam, że może lepiej zostać, ale nikt tego nie chciał słuchać. Dam sobie jeszcze czas. Po spacerze chcę spać na słońcu, w tych kamieniach, w śpiworze, drugi dzień bez łazienki i na jedzeniu z torebek – chce odpocząć. Nika ufa nam coraz bardziej – widzi, że się staramy i nie interesuje nas tylko czacza. Idziemy na próbę generalną. Ćwiczymy, jak mamy być zespołem, jak mamy równo trzymać się razem i jak postępować z Olbrzymem. Ćwiczymy także co zrobić, jak Olbrzym się wkurzy. Czy o tym się myśli? Zawsze. Ale my teraz nie myślimy, my wykonujemy ćwiczenia i wracamy do naszej kuchni na kolację. Dzisiaj mamy pójść spać wcześnie, bo w nocy wyruszamy. Każdy o tym wie – zaraz się kładziemy, jeszcze tylko herbatka, papieros na ławeczce przed bazą, jeszcze osiemnasty raz sprawdzę, czy plecak dobrze spakowany…. Robimy wszystko, żeby się nie położyć spać. W końcu jest całkiem ciemno i cicho. Za trzy godziny wstajemy. Obiecujemy sobie, że chociaż krotka drzemka… wszyscy leżą, jest absolutna cisza w naszej celi. Absolutnie wszyscy wiemy, że nikt nie śpi. Ale tu się zaczyna moment milczenia, którego nikt nie przerwie. Głowa jest już tam. Tam to znaczy gdzie? Przecież nikt z nas nie wie, co nas czeka. A dowiemy się tego dopiero za trzy godziny.
Minęły. Jest druga w nocy. Wychodzimy z bazy. Jest ciepło, bezwietrznie, przyjemnie. Olbrzyma nie widać – może w końcu śpi i chociaż przez chwilę nie będzie się z nas śmiał. Może da się jakoś podejść w tej ciemności. Idziemy bardzo powoli, bardzo fajnie i spokojnie. Po pierwszej godzinie zapominam o tym, jak bałam się tego dnia. Jeszcze rozmawiamy, robimy zdjęcia oświetleni jedynie czołówkami, śmiejemy się, spotykamy innych ludzi, z którymi się pozdrawiamy i ukradkiem patrzymy jak są wyposażeni – idą w tym samym celu. Całą tę drogę w ciemności towarzyszą nam dwa pieski, które co jakiś czas przebiegają nam drogę i merdają ogonami. To dobrze, to znaczy, że wcale nie jesteśmy na końcu świata skazani tylko na znajomość drogi Niki. Brniemy tak trzy godziny i nagle wschodzi słońce. Świat się robi zimny, różowy i blady. Musimy zrobić przerwę, żeby przygotować się na dalszą wędrówkę. Zakładamy cieplejsze rękawiczki, raki, przypinamy do karabinków czekany (powstaje żarcik alpinistyczny, kiedy to jeden czekan uderza drugi – co to za dźwięk? Granie na czekanie) pijemy herbatę, ale przede wszystkim widzimy co się dzieje przed nami. Właściwie od tego momentu zaczyna się coś, czego nikt z nas nigdy nie przeżył. Idziemy. Ścieżynka jest widoczna – po mniej lub bardziej pionowej czy skośnej ścianie zdaje się nie mieć końca i prowadzić do samego nieba. My idziemy powoli – krok po kroku, spokojnie. Chłopaki coraz bardziej narzekają na ból głowy, coraz częściej odpoczywamy, ja nie mam przy sobie herbaty – tabletkę przeciwbólową połykam rozpuszczonym w ustach śniegiem. Zaczyna być ciężko, my już nie idziemy – my brniemy. Coraz wolniej, coraz słabiej w ogromnej ciszy, w zasadzie teraz to jedyne słowo, jakie pada to STOP, bo co rusz każdy potrzebuje odpoczynku. Nika się trochę wkurza, ale najbardziej wkurza się Brat, który krzyczy, że koniec z narzekaniem, ze idziemy do góry – wtedy wszyscy przestają narzekać i za jego głosem Ida do góry. Jest fajna, prawie pionowa ściana śniegu – po lewej w dole ogromna szczelina o prawdziwej lodowcowej strukturze. Jak już wejdziesz w kawałek tej ściany to nie masz wyjścia – trzeba iść do góry – idziemy – każdy po kolei. Bratu wypada termos z plecaka. Widzimy jak spada – ulubiony, dostałam pod choinkę, leży gdzieś w tej wielkiej szczelinie. Pamiętam, jak czytałam relacje tych, którzy dogadali się z Olbrzymem – miała być pionowa ściana i koniec. A tu kurde – dopiero początek tej zabawy. Wychodzimy z tego pionu po kolei, jak żołnierze z okopu i każdy widzi przed sobą lodową czapę, szklankę, lustro, w którym odbija się słońce. My tam nie wejdziemy, nie ma mowy.
Wchodzimy. Nika uwierzył w nas już jakiś czas temu, teraz na nas bardzo uważa. Przed nami jest dwóch gości, którzy czmychają w górę niczym sarenki. Wcześniej dwóch szło za nami, ale odpuścili – nie czuli się na siłach. Po pierwszym wbiciu raka w lód, przy dobrej asekuracji śrubami lodowymi i pewnej linie już wszyscy wiemy – wejdziemy. Tu już nie ma zmęczenia, nie chce się pić. Tu jest tylko ściana, blask lodu, zapach, wiatr. Jesteś tylko Ty i Olbrzym. Teraz odbywa się prawdziwa rozmowa między mną a nim, ta rozmowa na którą czekałam, do której się przygotowywałam. Poza mną i Olbrzymem nie istnieje nic, jest tylko mantra czekan – rak – rak – czekan – rak – rak… oddech mój, oddech Olbrzyma. Nagle staje się jednym oddechem, jednym pulsem, rytmem. Jesteśmy teraz razem. Jedna wibracja. Jest szczyt. Jest radość. Jest lekki niedosyt, że ta mantra została przerwana. Olbrzym nas wpuścił, polubił. Na szczycie sa uściski, gratulacje, piątki z Niką, który nas bezpiecznie nań zabrał. Ja robię zdjęcie z rysunkiem mojej córki, Artysta Muzyk fotografuje się ze zdjęciem swojej żony i córeczki, Brat odpala ogień pokoju i tak w zasadzie to nie wiemy co powiedzieć. Jest jeszcze flaga. Zamówiłam ją dawno temu, w razie gdyby udało nam się wejść na szczyt. Taka, która rozumiemy my – może poza Nauczycielem – bo on przecież dołączył nikogo nie znając niespełna tydzień przed wycieczką. Na fladze jest cytat z piosenki Artysty Muzyka, taki który traktuje o tym, że ‘łatwo to się nie da zrobić nic” bo się nie da. Ale my daliśmy radę.
Schodzimy ta samą droga, na maksa zmęczeni, nie gadamy ze sobą – na to przyjdzie czas, jak robimy przerwę to zasypiamy w śniegu. Wyglądamy jak posągi, marudzimy. Przy zejściu ze szczytu Nika pomaga innemu przewodnikowi, który utkwił w ścianie. Później się dowiemy, że po wejściu na szczyt skręcił kostkę – do bazy przyleciał po niego helikopter, ale my już wtedy śpimy w naszej celi, jak susły, nic nie czujemy, nic nie słyszymy, prawie nic nie jedliśmy, na pewno nikt nie umył zębów, ostatkiem sił rozwiązywaliśmy buty. Jeszcze kilka dni będziemy bardzo zmęczeni, z bólem głowy, spalonymi od słońca twarzami. Będziemy leżeć na kanapie ze sztucznej skóry w Tibilisi wysmarowani bepanthenem na biało i mówić sobie, jacy jesteśmy szczęśliwi, że nam się udało. Schodząc w dół popatrzyłam jeszcze na Olbrzyma, był tak samo wielki jak wtedy, kiedy go pierwszy raz zobaczyłam, tylko bardziej przyjazny. Podziewałam mu. Nic nie powiedział – jak zwykle.
Źródło: nogi w górę
fot.: archiwum prywatne